Z Vang Viengu postanawiamy odbić w nieco mniej zeksplorowane laozakątki, czyli na północny wschód, zobaczyć Plain of Jars (żeby był jakiś cel) i zataczając wielkie półkole wrócić do Luang Prabang'u.
Pniemy się solidnie pod górę, superfajne serpentyny i potężne szczyty. Gromadzą się obłoki, zmieniają w chmurzyska, zaczyna siąpić, ale jest przepięknie. Nawet nam ten deszcz i chłód nie przeszkadzają, stęskniliśmy się za gorszą pogodą.
Wieczorem docieramy do Phonsavan. Trudno uwierzyć, że to też Laos! Wściekle zielone, łagodne pagórki, rześkie powietrze, czasem drobny deszczyk...Jakby Szkota w Laosie dopadła nostalgia, to powinien się tam wybrać czym prędzej.
Potem jedziemy sobie obejrzeć Plain of Jars, czyli rozsypane na wzgórzach zespoły wielgachnych, kamiennych dzbanów. Nikt nie wie kto, kiedy i po co je wybudował. Są teorie o spichlerzach albo sarkofagach, o kosmitach nie wspominając, ale żadnej z nich nie potwierdzono. W okolicy nie znaleziono żadnych organicznych szczątków, które pozwoliłyby choćby określić wiek dzbanów. Co wskazywałoby jednak na kosmitów. Taka laozagadka.
Ta część Laosu została w latach 70-ątych silnie zbombardowana przez Amerykanów i cała okolica jest ciągle jeszcze pełna niewybuchów (UXO, unexploded ordnance). Wprawdzie ekipy oczyściły część terenu wokół Jar-ów, ale trzeba chodzić tylko po specjalnie oznaczonych ścieżkach.