Wednesday, August 13. 2008
Przed dwunastą jesteśmy znowu w centrum, żeby się załapać na taxi. Za chwilę pojawiają się lokalni doradcy. Jeden mówi, że siewodnia taxi nieto, że jak chcemy jechać, to musimy zapłacić mu 90 tys. tugrików. Hłe, hłe, nie z nami te numery, Bruner, przyjechaliśmy tu za 8 tys. od głowy i za tyle wyjedziemy. A za chwilę inny wioskowy kiwa głową, że taxi przyjedzie, kosztuje po 6 tys tugrików, trzeba czekać. Potem mówią, że jednak nie przyjedzie, i tak w kółko, a czas płynie. Chyba faktycznie jest problem, bo w całym Bayan Nur nie ma benzyny. Dzwonią do sąsiedniej wioski, niby ma ktoś przyjechać, ale nie przyjeżdża. W końcu jeden gość zgadza się zabrać nas i jeszcze kilka osób za 8 tys od głowy. Pakujemy się do Uaza, jedziemy pod jurtę kierowcy, tam się zatrzymujemy. Za chwilę kierowca każe wszystkim wysiadać, bo jednak nie pojedzie, ale nie możemy zrozumieć, dlaczego. Wszyscy wściekli, mówią, że dziś nie uda się wydostać z Bayan Nur. Wpadamy w lekką panikę, bo jutro w południe musimy być na lotnisku w Bayan Olgi. Co tu robić, co tu robić? Może na koniu? Może piechotą 30 km do drogi, gdzie coś przejedzie i nas zabierze? Jest już po 15...Jedna kobitka, której wyraźnie też bardzo zależy na wydostaniu się z Bayan Nur, chodzi po wiosce i prowadzi rozmowy. Mamy ją na oku. Ale widzimy, że spaceruje ze skwaszoną miną, więc chyba niewiele wskórała. W końcu przychodzi do nas i mówi, że kierowca, który nas poprzednio wyrzucił z Uaza, pojedzie, ale każdy musi płacić po 15 tys. Cóż robić, w tej sytuacji targować się zbyt ostro nie będziemy. Raczej nie kantują nas, bo wszyscy płacą tyle, co my. Uff, jedziemy. Podskakujemy sobie z ulgą na wertepach, a tu niespodziewanie po 5 km samochód zgrzytnął i stanął. Motor problem. Oj, coś ciężko nam idzie. Nagle nas olśniewa: wszystko jasne, przecież dziś trzynasty! W końcu jednak Uaz odpala.
W Olgi jesteśmy po dziewiętnastej. Ruszamy od razu do internet cafe, żeby sprawdzić maile w sprawie wizy do Kazachstanu. I tu włosy nam stają dęba. Odpisali nam, że nasz samolot nie leci bezpośrednio do Ałmatów, ale ma międzylądowanie w Ustkamemgorsku i tam odbywa się odprawa. Nie ma opcji, żeby w Ustkamemgorsku wystawili jakąkolwiek wizę, bo tam nie działa żadna jednostka konsulatu, więc w ogóle prawdopodobnie nie pozwolą nam dalej lecieć do Ałmatów i deportują. Ojojoj..Wykonujemy jeszcze przez godzinę nerwowe poszukiwania, jak tu inaczej skołować kazachską wizę, obdzwaniamy kazachskie agencje podróży, lotniska, ale nic nie zdziałaliśmy, bo za mało czasu. Miny mamy niewyraźne. Trudno, jutro lecimy, co będzie, to będzie. Jest jeszcze jeden drobny szczegół. Nasza mongolska wiza została wystawiona na 30 dni, a nie na miesiąc. Wjechaliśmy do Mongolii 14 lipca, a wyjeżdżamy 14 sierpnia. Wszystko byłoby fajnie, gdyby lipiec miał 30 dni...
Przeczuwamy problemy...
Tuesday, August 12. 2008
Włóczymy się kilka dni po górach i po południu 12 sierpnia zgodnie z planem dochodzimy do miejscowości Bayan Nur, ok 100 km na wschód od naszej "bazy" w Bayan Olgi. Zmachani zasiadamy w centrum, na środku Marszałkowskiej, z zimnym piwkiem przy stole bilardowym. Klimat jak z westernu. A przed nami placówka Telekomunikacji Mongolskiej S.A. Idziemy dzwonić do mamy, bo przecież "trzeba rozmawiać", "jest tyle do powiedzenia" Pani jest przerażona, ale po 15 minutach kalamburów i nauki wykręcania zagranicznego numeru jest sygnał. Niestety, nikogo nie ma w domu. Szkoda. Powoli rozpytujemy o transport.
- "Taksi w Olgi zawrta, w adin czas".
Wobec tego rozbijamy naszą jurtę nad brzegiem jeziorka. Przynajmniej się jutro wyśpimy.
Friday, August 8. 2008
Rano o 9.00 meldujemy się po drzwiami biura lotniczego. Czekamy godzinkę i przychodzi PAN URZĘDNIK. Łokciem, łokciem, i wbijamy się pierwsi. Mówi po rosyjsku, to już coś. Ale wolne miejsca mają dopiero na wrzesień. Strzelamy tragiczne miny..."Szto tak nam dziełac? U nas wiza tylko do 14 awgusta, nie możemy jej przedłużyć...Pomożecie?"- zażartowaliśmy. PAN URZĘDNIK niby nas nie dostrzega, ale wyjmuje komórę i dzwoni. Chyba zadziałało! Za chwilę przychodzi inny urzędnik, niesie ręcznie zapisane papierki z rzędami nazwisk. Jak nic listy pasażerów! Dumają, kreślą, dyskutują, trwa to z 15 minut, my siedzimy nic nie rozumiejąc ze zbolałym wyrazem twarzy, adrenalina nam poskoczyła. Nagle znowu na nas patrzy: "Paszporty u was są?" "No, kanieszna" - wręczmy. Z niedowierzaniem patrzymy, jak na jedną z owych tajemniczych list pan wpisuje Martę Owczarek i Bartłomieja Skowrońskiego. Każą nam iść do pokoju obok i przez 40 minut wypisują BILETY. Na czwartek 14 sierpnia, czyli na najbliższy wylot i ostatni dzień naszej wizy. Gęby się śmieją.
Wracamy do jurty. Niestety Litwini ciągle z nocnej nie wrócili wycieczki. Czekamy do drugiej, ale nie ma kontaktu. W końcu się odzywają - są w Tsengel, czyli do Olgii dojadą najwcześniej o 5. Co oznacza, że nie zdążą przed zamknięciem granicy i ucieknie im samolot. Próbują przebukować lot, ale się nie udaje. Niedobrze.
Następna relacja będzie za czas jakiś, bo jutro chcemy pojechać do Parku Narodowego i siedzieć tam do dnia wylotu do Kazachstanu.
Thursday, August 7. 2008
I znowu jesteśmy w Olgi. 7 lipca o 13 żegnamy się z ekypą. Wieczorem dostajemy sms-a, że udało im się zgodnie z planem dotrzeć do z powrotem do Rosji. A my powoli przygotowujemy się do opuszczenia Mongolii, następny przystanek - Chiny. Plan jest taki, żeby przekroczyć granicę w północno zachodnich Chinach i zjeżdżać na południe w stronę Tybetu, zamiast telepać się do Ułan Bator oddalonego o 1600 km, czyli ok 3-4 dni jazdy, skąd musielibyśmy wjechać do wschodnich Chin w sam środek olimpiady, w największy tłok i drożyznę. Podobno jest przejście graniczne w Bulgan, 150 km stąd.Co prawda nigdzie o nim nie piszą , ale tubylcy zapewniają, że da się przejść. Poznajemy litewskiego przewodnika Jonasa, który czeka na powrót swojej grupy z raftingu, powinni dziś po południu być w Olgii, bo jutro bladym świtem wracają do domu. Szwędamy się razem po mieście, Jonas ma tu sporo kontaktów i pomaga nam się zorientować w sytuacji. Okazuje się niestety, że w Bulgan mogą przekraczać granicę tylko lokalesi. Dałoby się wprawdzie załatwić, żeby Mongołowie nas wypuścili, ale z Chińczykami nie ma dyskusji, cofną nas jak nic. Na samolot do Ułan Bator najwcześniej dostaniemy bilety 23 sierpnia. Hmm, za późno, wiza kończy się 14 sierpnia. To może przedłużymy wizę? Jednak nic z tego, takie rzeczy to tylko w Ułan Bator. Coraz jaskrawiej maluje się przed nami wizja 4 dni podróży non stop zapchanym po brzegi uazikiem za kasę nie tak dużo mniejszą niż samolot do stolicy imperium Wielkiego Chana, a potem prosto na olimpiadę .. Jest jeszcze światełko w tunelu w postaci samolotu do Almatów (Kazachstan). Lądem też się niby da, tyle że potrzebna byłaby ruska wiza, której tu nie zorganizujemy, więc wariant czterokołowy odpada. Idziemy do "biura" linii lotniczej, która ma na wyposażeniu jeden samolot latający raz w tygodniu do Almatów. Zamknięte, bo właśnie dziś przyleciał samolot, więc wszyscy pojechali na lotnisko. Każą przyjść jutro rano.
Wobec tego atakujemy internet cafe, coby sprawdzić, czy na lotnisku w Almatach można jakby co uzyskać Kazachską wizę. Uff, piszą, że można, tranzytową na 5 dni. Obok nas przy komputerze siedzi sobie starszy, sympatyczny globtroter z Niemiec. Słyszał, że kombinujemy, jak się wydostać z Mongolii przez Kazachstan i mówi, że on właśnie przyjechał z Chin przez Kirgistan i Kazachstan. Powoli rysuje się PLAN B. Bo może by tak do Almat samolotem, stamtąd szybko lądem do Kirgistanu, który podobno jest przepiękny i wizę można dostać na granicy, a wreszcie do Kaszgaru w Chinach przez Torugart Pass? Apetyt nam rośnie. Żeby tylko dostać bilet do Kazachstanu, ale to byłby prawdziwy cud, bo wszystkie samoloty z Olgii są zapchane pod korek.
Wracamy do jurty spać. Z czteroosobowej grupy Jonasa wrócił tylko jeden - Andriej. Mówi, że jak tylko dojechali nad Hoton Nur, zatrzymali ich pograncy i aresztowali "za niemanie" razrieszenia na pograniczną zonę. Trzymali ich w zamknięciu przez 4 dni, głodnych i przemarzniętych. W końcu puścili Andrieja, żeby pojechał po razrieszenia. Andriej zapychał sam 30 km po górach, żeby dotrzeć na miejsce, gdzie miał na nich po zakończeniu raftingu czekać kierowca. Udało mu się i właśnie przyjechał. Reszta załogi dalej zapuszkowana gdzieś w górach, bez kontaktu. No nieźle, a my zastanawialiśmy się, czy by nie olać razrieszeń...Jonas organizuje papiery i wysyła ekspedycję ratunkową. Muszą wrócić do Olgii najpóźniej jutro (czyli 8 sierpnia) o 14, bo inaczej nie dojadą na ruską granicę, którą zamykają o 17 i z której mają jeszcze jakieś 14 godzin jazdy do Barnaula, skąd 9 sierpnia rano odlatuje samolot na Litwę.
Friday, August 1. 2008
30 lipca wieczorem docieramy do miejsca oglądania zaćmienia słońca. Rozstawiamy obóz nad jeziorem Hara Nur, w pobliżu centerline(linii, na której zaćmienie trwa najdłużej). Następnego dnia po drugiej stronie jeziora wyrasta kilka obozów białasów. A myśleliśmy, że wybraliśmy oryginalne miejsce do oglądania zaćmienia. Na szczęście po naszej stronie jeziora nie ma drogi, więc tu nikt nie przyjechał. Mamy kilka kilometrów brzegu tylko dla siebie.
Krajobraz bardzo surowy, ale piękny. Kolor wody kontrastuje z kamienistymi plażami i otaczajacymi brunatnymi, łysymi górami. Hara Nur leży na wysokości ponad 2500 m n.p.m., pozbawione jest ryb, a najwięksi twardziele są w stanie wytrzymać w jego lodowatej najwyżej kilka minut.
W obozie spędzamy dwa długie dni w oczekiwaniu na zaćmienie. Dramaturgii dodaje pogoda, która tutaj jest praktycznie nieprzewidywalna. Miewaliśmy już nieznośne upały, gwałtowne burze, huraganowe wiatry i temperatury bliskie zera - wszystko w ciągu nawet kilku godzin. Od chwili pojawienia się w sercu Ałtaju i przykrego zapoznania się z tutejszą aurą straciłem wszelką nadzieję obejrzenia tegorocznego zaćmienia. Niektórzy napotykani przez nas turyści ewakuowali się z terenów górzystych w kierunku pustyni Gobi w poszukiwaniu dobrej pogody. Zrezygnowany założyłem się z Bartkiem o to, że stawiam mu flaszkę mongolskiej wódki jeżeli pogoda na zaćmienie dopisze(potem musiałem zwyczajowo dodać do niej jeszcze dwie za dwukrotny upadek z konia).
W końcu nadchodzi tak długo oczekiwany dzień. Od samego rana szczęście nam dopisuje. Niebo jest bezchmurne. Szukamy dobrego miejsca do obserwacji. Wybieramy szczyt góry, z którego mamy widok w każdym kierunku. Potem wydarzenia nabierają tempa. Widzimy księżyc powoli zakrywający tarczę słońca i niezwykle zmieniający się świat w miarę "znikania" słońca. Widok z góry jest idealny, żadna chmura już nam nie zagraża! Nadciąga cień księżyca, na horyzoncie jedna po drugiej gasną chmury, zapada ciemność. Pojawia się korona słońca i gwiazdy. W grupie euforia i zachwyt. Niestety po 2 minutach 11 sekundach słońce powraca, a świat stopniowo wraca do normy. Udało się!
Friday, July 25. 2008
Jak dotąd jest nas 9-cioro. Wiolka (żona Podgóra) i Bruzdy (Basia i Marcin) przyjechali do Mongolii tydzień po nas, powinni być już w Olgii i mają się z nami spotkać w ustalonym waypoincie nad jeziorem Ih Hag Nur. Ale nie dzwonią i nie odbierają. W końcu jest kontakt. Potwierdzamy miejsce spotkania 25 lipca. Idziemy, Podgór na czele peletonu pędzi do żony . Dochodzimy na miejsce - a tu pusto! Dodatkowo w naszym iridiumie wysiadł system ładowania baterii i nie można się z nimi skontaktować. Zresztą i tak pewnie wyjechali już z zasięgu komórek. Wyciskamy ostatki baterii z iridiuma i przychodzi sms: nie znaleźli nikogo, kto by się zgodził ich dowieźć nad Ih Hag Nur, więc pojechali własną trasą, nad jezioro Hoton Nur. . A tu dookoła nie ma żywej duszy, która mogłaby nas podrzucić nad Hoton Nur, a na piechotę to wychodzi 90 km, więc ich nie dogonimy. Idziemy spać, nastroje kiepskie, Podgór wściekły. Jurto rano na świeżo pomyślimy, co dalej.
Rano 26 lipca robimy naradę. Podgór chce do żony, więc trzeba coś wykombinować. W końcu ustalamy, że się rozdzielimy: Chewee, Ewa i Podgór będą szli w kierunku, gdzie jest szansa na złapanie transportu, spróbują się dostać do Hoton Nur i poszukać drugiej ekypy. W trzy osoby może coś złapią, na pewno łatwiej, niż w 9 osób. My ruszamy piechotą w kierunku Hoton Nur. Uzgadniamy, gdzie którego dnia będziemy obozować, tak, żeby się spotkać po odnalezieniu drugiej ekypy. Nie ma innego wyjścia, bo telefony nie mają zasięgu, więc to jedyna możliwość, żeby się potem odszukać. Nagle widzimy, że z daleka coś nadjeżdża. Uaz. Podgór rzuca wszystko i leci go zatrzymać. Udało się! Podrzuci Podgóra, Cheewiego i Ewę do Tsengel, a stamtąd złapią coś, co dojedzie do Hoton Nur. Odjeżdżają, a my ruszmy w drogę piechotą. Pierwszego dnia - nic. Dugiego i trzeciego też nie udaje się spotkać. Czwartego dnia (29 lipca) mamy trochę dość chodzenia. Jedzie Ził, załadowany bambetlami, ale łapiemy go. Dowiezie nas do mostu, czyli kolejnego puntu potencjalnego spotkania. Chłopaki jadą na pace z kozą i całą resztą bałaganu, a damy zostają zaproszone do kabiny. Przed mostem wysiadka i widzimy, że na brzegu stoją trzy namioty. Jeden fioletowy..to oni! Ale jakoś tak nie wychodzą nam na spotkanie, hmm, dziwne. Podchodzimy pod same namioty, i dopiero wtedy wyskakuje komitet powitalny z chlebem i solą, a dokładnie bułeczkami, pomidorami, piwem, wódką. Są w komplecie. I przywieźli nowy zapas jedzenia. Radość. Impreza. Okazuje się, że wieczorem tego samego dnia, którego się rozstaliśmy, dotali nad Hoton Nur. Następnego dnia jechali wzdłuż jeziora. Zobaczyli białasów na koniach, pojechali...Wiola padła w objęcia Podgóra, HAPPY END
A wieczorem, jak impeza doszła do punktu kulminacyjnego, chłopaki wpadają na pomysł zakupu żywej kozy. Mongoł zażyna zwierza. Makuszyński w grobie się przewraca. Mee...
Wednesday, July 23. 2008
Są konie, 9 sztuk plus jeden berbelut, czyli po polskiemu wielbłąd, który weźmie nasze plecaki. Większość z nas po raz pierwszy siedzi na koniu. Większość plecaków pierwszy raz siedzi na berbeliucie. Ale koniki są małe, więc jakoś damy radę. Misie zapakowane, zatem w drogę. Najpierw człapiemy stępa, potem kłu-kłu-kłusujemy, a wreszcie nawet próbujemy galopować. Po 15-20 km zaczynamy nieśmiało narzekać na tyłek i kolana. Po 30 km otwarcie jęczymy. Po 40 km już tylko lecą kurwy. Konie zrąbane tak jak i my. Na miejscu jesteśmy wieczorem. Przejechaliśmy 50 km. Chyba sporo, zwłasza jak na pierwszą przejażdżkę. Konie wracają, a my padamy. Oj, będzie jutro bolało!
Następnego dnia powoli przemieszczamy się w kierunku spotkania z drugą częścią wycieczki (umówililiśmy się 25 lipca). Przeprawiamy się konno przez rzekę. Woda sięga koniom do brzucha...ale udało się. Przejechaliśmy na sucho. Wieczorem chłopaki łowią super kolację, grilujemy na patykach ryby, pycha.
Sunday, July 20. 2008
Cel - lodowiec na granicy Mongolsko-Chińsko-Rosyjskiej. Trudna droga, jesteśmy zmachani, ale w końcu jest nagroda. Siadamy sobie na zielonej trawce, a przed nami biały lodowy jęzor.Ładne, robi wrażenie. W dole widzimy jurtę i kilka namiotów "białasów". Cwaniaki, dowieźli ich tu uazami albo konno, a nie jak my, prawdziwe twardziele, piechotą . Idziemy do jurty zorientować się co i jak. Mieszka w niej dwóch mongolskich meteorologów, siedzą tu miesiąc, potem wymieniają ich następni.Pobierają pomiary z lodowca. Robota po prostu pali im się w rękach. Pytamy, czy można u nich coś kupić. Nie, oni nie magazin, ale czego nam trzeba? A zimnego piwka byśmy się napili. Jura proponuje, że skoczy do sąsiadów na granicę 18 km dalej na koniu i przywiezie. Mówimy, żeby wziął więcej, dla siebie też, to razem zabalujemy. I tak się zbrataliśmy. Jura pojechał. Wrócił nocą. Okazało się jednak, że daliśmy mu za mało kasy, więc zamiast piwa kupił wódkę. Też dobrze.
Następnego dnia idziemy z Jurą pospacerować po lodowym jęzorze. Jest impreza. Wieczorem "Bardak 100 gram", czyli najukochańszy przyjaciel Jury, dogaduje się, że załatwią nam konie na następny kawałek drogi. Mają być jutro o 9 rano.
O 9 jesteśmy spakowani w blokach startowych, ale koni ani widu, ani słychu. O 12 staje się jasne, że konie nie przyjadą. Jura obiecuje skołować inne na następny dzień. Rozpakowujemy manele, rozstawiamy na nowo namioty. Jura jedzie po piwo, wraca po 4 godzinach. Imprezy cd.
Jutro się okaże, czy jedziemy konno, czy dmuchamy piechotą, bo tak czy inaczej trzeba ruszać dalej na spotkanie drugiej części ekypy.
Saturday, July 19. 2008
Dochodzimy do uroczego górskiego jeziorka. Tym ładniejsze, że przeszliśmy kawał góry, żeby się do niego dostać. Teraz czas na relaks. Obijamy się cały dzień.
Friday, July 18. 2008
Od rana zapychamy po górach, chłopaki zabrali najcięższe manele Podgóra, więc daje radę iść. Wreszcie schodzimy do doliny. Przed nami wyrastają jurty. Zaczyna padać, więc zapraszają nas do środka. Wjeżdża poczęstunek: sutej czaj (herbata z solą i masłem z jaka, o dziwo dobre), kyrt (twarde, kwaskowe serowe kulki - powiedzmy dla smakoszy), borcuk (smażone pierożki, czerstwawe), żółty ser, cukierki. Jurta jest obszerna, trudno uwierzyć, ile narodu może się w niej zmieścić. Weszła nasza dziewiątka, gospodarzy gdzieś pięcioro plus chmara bachorków i jest dużo miejsca. Ponoć mongolskie jurty są mniejsze, a ta jest kazachska. Bogata rodzinka, w kącie nawet wypatrzeliśmy kamerę. Mamy szczęście, mówią po rosyjsku, więc jest szansa na coś więcej niż tylko kiwanie głowami i głupkowate uśmiechy. Gospodarz jest zachwycony Jacka lornetką, chce ją koniecznie kupić. Niestety, nie da rady, bo to prezent-pamiątka. Bardzo go to zmartwiło, bo przez taką fajną lornetkę mógłby wypatrywać swoje bydło. Ale Chewbacca i Ewa zabrali monokla, do którego nie są tak przywiązani, więc postanawiamy ubić interes: wymienimy monokla za ser. Machnioim? Zgoda. Monokl przechodzi na wyposarzenie jurty, a my dostajermy wielką bryłę jeszcze ciepłego, białego sera, takiego jakby zakopiańskiego buncu. Wieczorem ucztujemy. Pychota, dobry biznes!
|