Katmandu jest miastem całkowicie pozbawionym wysokich, nowoczesnych budynków. Rozległym i niziutkim.
Za to wszędzie, pomiędzy wąskimi uliczkami, wciśnięte są buddyjskie i hinduskie świątynie, tybetańskie stupy.
W centrum starego miasta mieści się tzw. Durbar Square, czyli plac królewski (chociaż od wiosny Nepal nie jest już monarchią), z pałacem, sakralnymi budowlami i domem Kumari - żywej bogini. Tak, tak, Nepalczycy w drodze wnikliwej selekcji wybierają dziewczynkę, która zostaje żywym obiektem kultu, a jej panowanie trwa do czasu pierwszej miesiączki. Potem wybierają następną.
Do starego miasta przykleiło się turystyczne getto, czyli tzw. Thamel. Stłoczono tu wszystko: guesthousy, knajpy, sklepy z pamiątkami i turystycznymi akcesoriami (wszechobecny North Fake
). Mogą Ci tu wyprać za grosze zmęczone górami ciuchy (i przy okazji niechcący zgubić najlepszą bluzę; tylko spokojnie, to na szczęście nie były bartkowe 4000
). Można też oddać do naprawy rozdarte trekingowe buty, a następnego dnia ich już nie zobaczyć, bo szewc je przechlał...po godzinie awantury cudem pojawiły się.
W Thamelu znaleźliśmy tani, prosty pokoik, ale za to z wielgachnym tarasem, odgrodzonym od ulicznego zgiełku. I tak nam leniwie płyną ostatnie listopadowe dni...