Na zakończenie kambodżańskiego urlopu mamie Bartka należy się trochę wody i piasku. Wracamy więc do Sihanoukville, żeby stamtąd przerzucić się na dwa-trzy dni na jakąś małą wyspę.
Rozmawiamy z kim trzeba, umawiamy na następny dzień łódź, która ma nas dowieźć na plażę-marzenie z bambusowymi chatkami.
Wieczorem idziemy jeszcze na owocowomorską ucztę. Pochłaniamy kilogramy krabów, ryb i krewetek i z napełnionymi brzuchami toczymy się błogo do naszego guesthousu. Już prawie jesteśmy na miejscu, gdy mija nas wolno trzech gówniarzy na motorze. Zawracają, mijają nas znowu...nagle krzyk mamy Bartka: ZŁODZIEJE!!! Podjechali, zerwali przełożoną przez ramię torebkę i spieprzają. A w torbie był paszport...
Bartek rzuca się biegiem za złodziejami. Za sekundę łapie jakiegoś gościa na motorze i zaczyna się pościg...
Zostajemy z mamą same na środku drogi...Mama zdenerwowana o Bartka. Ja jeszcze bardziej, ale udaję twardziela: "Przecież nie pojechał sam, na pewno dadzą sobie radę, przecież Bartek nie zrobi nic głupiego (hłe, hłe)..." - wmawiam mamie, ale przede wszystkim sobie...Co robić? Jechać na policję? A jak zaraz chłopaki odpuszczą pościg, wrócą i nas nie znajdą, to dopiero zacznie się zabawa. Więc puki co czekamy...
Po jakichś 20 minutach podjeżdża do nas gość, z którym Bartek gonił złodziei i jeszcze paru innych ludzi, i wszyscy wydzierają się i wymachują łapami, robi się zbiegowisko...chyba mówią, że złodziej złapany, ale do końca nie daje się zrozumieć..."No a gdzie Bartek???!!!" Tłumek przekrzykuje jeden drugiego, cholera wie, co oni mówią...Jeden tuk-tukarz jest w miarę spokojny, wygląda rozsądnie. Odciągam go trochę na bok i jeszcze raz pytam, czy coś wie. "Jes, ju laki, he kecz sif!!! Hazbent on polis nał!". No to się pakujemy do tego tuk-tuka i każemy jechać na policję. Wiezie nas i wiezie, wjeżdża w coraz ciemniejsze zadupie..."Gdzie ta policja?" - zaczynamy się denerwować, czy przypadkiem to nie jakaś kolejna wtopa. -"Not far, not far". Dla wszystkiego - gdyby się na przykład okazało, że zamiast na posterunek trafimy w zaułek, gdzie dokończą nas obrabiać - pod siedzeniem dyskretnie wyciągam ze swojego portfela i chowam w gacie karty kredytowe i większość kasy, zostawiam tylko dla zmyłki kilka dolarów. Ale nie, w końcu jest "posterunek". A dokładnie ciemna rudera z dwoma umundurowanymi i uzbrojonymi kolesiami i kilkoma innymi obwiesiami w rozchełstanych koszulkach. Za to nie ma Bartka...-"Gdzie Bartek???!!!" -"Ju łejt hir, hi kams". -"Ale gdzie pojechał?!"- coś tłumaczą, ale ciężko zrozumieć. Nagle mama Bartka pokazuje chłopaczka przypiętego kajdankami do motoru: -"Marta, to chyba ten złodziej, faktycznie go złapali!". Po 15 minutach nerwowego czekania przyjeżdża Bartek...Cały...prawie. Pojechał po nas do hotelu, żebyśmy się o niego nie martwiły i żeby przywieźć nas na policję. "No ale co się dokładnie stało???"-wypytujemy.
Relacja Bartka:
"Pościg rozpoczynam dobrze przygotowany. Złodzieje mają motor, ja nie. Na nogach obuwie pościgowe typu klapka japońska Made in India, lekko zużyta. Klaszcząc stopami głośno i rytmicznie dobiegam na róg ulicy. Złodzieje już przejechali skrzyżowanie ale wciąż mam ich na celowniku. Dopadam pierwszego lepszego gościa z motorem i filmowo zwracam się: "follow this bike!" Kambodżańscy przestępcy oddalają się szybko na pełnym ogniu. Poganiam mojego szofera - Faster, faster,...! Poganiam go na tyle skutecznie, że podczas pościgu z jego koszuli zostają strzępy. Kolesi uciekających na motorze jest trzech, nas na jednostce pościgowej dwóch. Na szczęście jest lekko pod górkę, wiec mamy przewagę i powoli ich doganiamy. Są od nas jakieś 300m. Na ulicy są inni motocykliści, ale jadą wolno, tylko ten jeden złodziejski i szybki nagle skręca w prawo w ciemna uliczkę za bazarem. Każę mojemu kierowcy skręcić za nimi. Są, ale widzę ich światła tylko przez może jedną, dwie sekundy. Zaraz ponownie skręcają w prawo. Lecimy dalej, po zakręcie widzę ich znowu. Chyba trochę odpuścili, bo jesteśmy znacznie bliżej. Kolejny złodziejski manewr w lewo i wjeżdżają na wielki plac. Zero latarni, zero ludzi. Jedyne światło to reflektory motocykli i palących się hałd śmieci. Kolesie wyraźnie zwalaniają, chyba czuja się bezpiecznie. Zajeżdżamy im drogę. Jeszcze w biegu zeskakuję z motocykla i nie zastanawiając się lutuję ostatniemu pacjentowi w mazak. Chyba było konkretnie, bo motor wali o glebę. Tu zaczyna się dziać wszystko bardzo szybko, albo bardzo wolno - nie mam pojęcia. Jestem na maxa wkur... i koncentruję się na jednym złodzieju. Drugi ucieka biegiem, trzeci podnosi motor i odjeżdża. Ja kontynuuję wyładowywanie agresji na tym, którego dopadłem. Po jakimś czasie przybiegają lokalesi. Proszę, żeby ktoś wezwał policję. Złodziej chce się wyrwać, próbuje wszystkiego - zaczyna udawać konwulsje. Dostaje kolejny cios w złodziejsi łeb. O... wyraźnie pomogło, drgawki się skończyły. Leży przyduszony, przybywa policja. Kują w kajdany. Jedziemy na posterunek."
W czasie, gdy Bartek opowiada, podjeżdża motor z następnym skutym chłopaczkiem. Policjant dorwał drugiego złodzieja, gdy ten wrócił na placyk sprawdzić, jak sobie poradzili jego koledzy! Niestety, torby mamy nie znaleziono.
Każą nam wszystkim jechać na inny posterunek, żeby spisać protokoły. No to jedziemy. Aresztowani jadą z policjantami na motorach, przypięci kajdankami do siedzeń. Na drugim posterunku czeka grupka pokładających się stróży prawa na dyżurze. Jeden ze złodziei zaczyna coś skamleć, tłumaczyć. Na to policjant chlast!- bezceremonialnie strzela go w gębę i poprawia kopem. Cisza ma być! Czekamy z godzinę, ale policja nic nie robi. W końcu każą nam wracać do hotelu i przyjść jutro rano o 8. Podobno złodzieje przyznali się, że to oni, podali namiary na trzeciego gościa - może go znajdą, z paszportem wraz?-łudzimy się.
Noc mija nam raczej bezsennie...
Punkt ósma stawiamy się na policji. Każą nam przyjść za godzinę, bo przyjechał premier do miasta i mają urwanie głowy.
Po godzinie przychodzimy znowu. Zapraszają nas do salki. Przyprowadzają skutego złodzieja. Spisują protokoły - idzie ciężko, bo tylko jeden z policjantów zna trochę angielski. No i punkt kulminacyjny: musimy rozpoznać napastnika. I tu ma miejsce odpowiednik okazania, które znacie z amerykańskich filmów, a co poniektórzy z praktyki. Cóż, kambodżański odpowiednik tej instytucji nieco się różni...Kazali Bartkowi stanąć obok złodzieja, wskazać na niego placem, zrobić minę pt.:"To ten", a pan policjant pstryknął im z komóry fotkę - żeby był dowód do akt

)).
Mówią, że gnojki dostaną po dwa-trzy lata. No ale trzeciego złodzieja nie ujęli, paszportu nie znaleźli.
Kiepsko. Mama za cztery dni wylatuje. Trzeba zacząć kołować papiery pozwalające opuścić Kambodżę. Ale to już zupełnie inna historia...(c.d.n.).

(Okazanie - identyczna fotka jest w aktach policji...)